piątek, 8 września 2023

Nr 82: 2023 Dodge Challenger 3,6 V6 SXT

Powiedzcie mi który z obecnych 40- i 50-latków nie chciał w młodości być jak Bandzior w Trans-Amie, Bullitt w Mustangu Fastback, czy Kowalski w białym Challengerze rocznik 1970 (chociaż tu akurat historia nie zakończyła się zbyt szczęśliwie)? Charger, Camaro, Chevelle, Cuda, któż nie zna tych aut, które swego czasu określano przydomkiem muscle cars?

W pierwszej dekadzie XXI wieku wielka (choć już nieco przygasająca) trójka, jak zwykło się nazywać Chryslera, Forda i GM, postanowiła odświeżyć temat kultowych „mięśniaków” i postawić na stole duży kawałek tortu, który od dłuższego czasu stał gdzieś tam na dolnej półce w lodówce. Czasy świetności muscle cars przypadły na lata 60. i 70. ubiegłego wieku, zanim ich karierę brutalnie zakończył kryzys paliwowy. Jednak po czterdziestu latach one powróciły pod postacią nowego, ale mocno nawiązującego do klasyki Mustanga, nowego Camaro (z kapitalnym posunięciem promocyjnym pod postacią Bumblebee z Transformersów), czy też wspomnianego już Challengera, które bez zbędnej skromności pełnymi garściami czerpały z dziedzictwa, bezkompromisowości i stylu swoich znamienitych przodków. O ile jednak Mustang i Camaro doczekały się swoich dwóch kolejnych wcieleń, o tyle Challenger jest produkowany w tej samej formie (ale za to chyba w milionie wersji) od 15 lat. Słowo „jest” trochę się ostatnio zdezaktualizowało, ale o tym napiszę Wam później.

Ciekawostką jest to, że praktycznie każde z wymienionych wyżej aut możemy mieć zarówno w wersji „jadę po bułki”, jak i „highway to hell”. Najtańszy wariant Challengera kosztuje bowiem jakieś 32 500 USD (niestety nie u nas), więc jak najbardziej sprawdza się jako auto dla gospodyni domowej, idealne na zakupy w Wallmarcie i podwózkę „kidów” do „school”.

Taki właśnie jest „entry model” Challengera, który miałem okazję ostatnio wypróbować i już na samym wstępie mogę śmiało przyznać, że auto to bardzo mile mnie zaskoczyło, nawet jeśli jako wielki fan "amcarów" nie jestem tak do końca obiektywny w ich ocenie.

Panie, Ameryka!

Długa maska, szerokie biodra, filigranowe lusterka, coś Wam to mówi?

No właśnie, amerykański krążownik szos z przynajmniej pięciolitrowym V8 pod maską. No nie, tutaj tego nie znajdziemy, ale z zewnątrz wcale nie widać, że pod maską drzemie „tylko” V6 o pojemności 3,6 litra. Za to wymiarami Challenger nie ma się czego wstydzić: 5 metrów długości, blisko 2 metry szerokości i niespełna 1,5 metra wysokości, a także blisko 3 metry rozstawu osi, a do tego 1739 kg masy własne (najbardziej wypasione odmiany przekraczają masą 2 tony). Owszem, nie mamy w SXT wydatnych nadkoli, przerośniętego spoilera na klapie bagażnika i pługa pod przednim zderzakiem, ale nie oznacza to, że ten „mięśniak” jest chuderlakiem. Bazowego Challengera porównałbym do chłopaka, który jakiś czas temu zaczął chodzić na siłownię, ale jeszcze nie wyszły mu żyły na mięśniach.

Ten konkretny egzemplarz polakierowano w ciekawy grafitowy kolor nazwany Granite Pearl Coat i postawiono na 18-calowych alufelgach w kolorze satynowego karbonu z oponami całosezonowymi. Przy okazji nadmienię, że mimo rozmiarów auta, w jego bagażniku nie znajdziemy nawet dojazdowego koła zapasowego, a jedynie zestaw do pompowania opon. Szczerze mówiąc nie wiem, jaką pojemność ma bagażnik (who cares), ale oparcie tylnej kanapy składa się w proporcji 60 / 40 wydatnie tą objętość powiększając.

Otwieramy drzwi

...które są ogromne. Trzeba się liczyć z tym, że ich długość będzie nas wkurzać na ciasnym parkingu pod jakimś centrum handlowym, ale musimy też pamiętać, że służą one również pasażerom siedzącym z tyłu. Dwie dorosłe osoby spokojnie się tam zmieszczą. Owszem, mogą nieco narzekać na opadający dach i okienka boczne o dosyć skromnych rozmiarach, ale na szczególny dyskomfort żalić się raczej nie powinny (a dzieci to już w ogóle).


Ja jednak siadam z przodu i sięgam... daleko do tyłu po pas bezpieczeństwa (kolejna zaleta wożenia dziecka z tyłu, które zawsze może nam go podać). Wnętrze produkowanego od 15 lat Challengera może i trąci już nieco myszką, ale jeszcze do niedawna „Ameryka” była w motoryzacji synonimem takiego właśnie klasycznego podejścia do stylizacji.

Mimo wszystko deska rozdzielcza mimo upływu lat wciąż może się podobać. Na pewno znajdziemy w niej całą masę przycisków i ekran dotykowy o przekątnej 8,4 cala z interfejsem Uconnect 4C NAV, podobnym do tego, na jaki natrafiłem w testowanym kilka dni wcześniej Wranglerze (pojawi się w kolejnym teście) oraz we... Fiacie Tipo (niech żyje unifikacja by Stellantis). Oczywiście wyposażenie multimedialne nie odbiega od obecnych standardów rynkowych i mamy do dyspozycji Apple CarPlay, Android Auto, Bluetooth, USB i nawigację. Jest też gniazdo 12V, które znajdziemy w konsoli środkowej, ale chowa się ono u jej podstawy, po stronie pasażera.

Wrażenia słuchowe zapewnia nam system audio firmy Alpine. Dźwięk przestrzenny zapewnia w nim 9 głośników z subwooferem oraz 506-watowy wzmacniacz. Na dachu auta znajdziemy antenę w kształcie płetwy rekina i akurat w tym kolorze nadwozia jest to jak najbardziej trafne porównanie.

Z punktu widzenia pasażerów przednich foteli przytłaczać nieco może głębokość przedniego podszybia. Jeśli górną powierzchnię deski rozdzielczej przyrównamy do morskiej zatoki, to po jej wodach chomiki mogłyby pływać na deskach surfingowych. No ale taka właśnie jest Ameryka: nieograniczona, rozległa, przestrzenna. Na pewno amerykański "sznyt" poczujemy trzymając w ręku półlitrowy kubek Coca-Coli ponieważ cup-holdery dostępne dla pasażerów przednich są podświetlane.

Siedząc za kierownicą Challengera trudno określić jego rozmiary bo po prostu nie widzimy końców maski i pokrywy bagażnika. Tył ratuje nam obecność spojlera na klapie bagażnika, ale prawdę mówiąc w niezbyt dużych, owalnych lusterkach zobaczymy co najwyżej profil bioderek naszego „mięśniaka”.

O nasz komfort dba dwustrefowa klimatyzacja automatyczna, elektrycznie ustawiany fotel kierowcy (6 stopni ogólnej regulacji plus 2 stopnie regulacji części lędźwiowej), podgrzewany fotel kierowcy i pasażera, sportowa skórzana i podgrzewana wielofunkcyjna kierownica, skórzana gałka dźwigni zmiany biegów, elektryczne szyby przednie i przyciemniane tylne, czy w końcu system Keyless Entry z bezkluczykowym uruchamianiem silnika przy pomocy przycisku. Do tego mamy tempomat, elektrycznie sterowane i podgrzewane lusterka boczne i sportowe fotele pokryte tapicerką materiałową. Całe wnętrze utrzymane jest w odcieniach czerni, z podsufitką włącznie. Jedziemy?

Jeździ, skręca, hamuje

...ale to nie wszystko. Challenger daje przy tym sporą dawkę frajdy z jazdy, nawet bez kultowego V8 pod maską. Siedzące tam V6 ma pojemność 3604 cm3, moc 305 KM, 363 Nm maksymalnego momentu obrotowego i współpracuje z 8-biegową przekładnią automatyczną. Napęd przekazywany jest na tył (jakże by inaczej), a średnie spalanie według producenta to 23 mile na jednym galonie. Jasne, prawda?

No dobrze, spróbujmy sobie to przeliczyć na bliższe jednostki bliższe naszemu portfelowi. Jeśli 100 mil to 161 km, 1 galon to 3,78 litra, a na pokonanie 100 mil potrzebujemy 4,35 galona paliwa, to na przejechanie 100 km wystarczy nam 2,7 galona, czyli 10,2 litra. Brzmi już lepiej? Co prawda część z Was pewnie sobie pomyśli, że te 10 l / 100 km można między bajki włożyć, ale powiedzmy 12 litrów jest już jak najbardziej realnym wynikiem i to bez zbytniego patrzenia na wskaźnik paliwa w czasie jazdy. Ponieważ zbiornik ma jakieś 70 litrów (to też trzeba sobie przeliczyć z galonów), to przy wspomnianym zużyciu, za stacją benzynową powinniśmy zacząć się rozglądać już po przejechaniu 500 kilometrów od wcześniejszego tankowania „pod korek”, co akurat w wypadku tego auta można odbierać dosłownie. Spójrzcie tylko, jak wygląda korek wlewu paliwa w Challengerze.

Z ciekawostek - hamulec pomocniczy, zwany potocznie ręcznym obsługujemy lewą nogą, jak niegdyś to było w Mercedesach. Czyżby to jakieś echo dawnego mariażu Chryslera z Daimlerem? Być może. W końcu podwozie tego auta spokrewnione jest z tym znanym chociażby z Chryslera 300, a tutaj już mamy przysłowiowy rzut beretem do Mercedesa W211. W Challengerze mamy zawieszenie określane jako sportowe (serio, mimo iż to "Amerykanin" on wcale nie pływa) i sportowe hamulce (sprawdziłem, auto hamuje, a nie tylko zwalnia).

Bezpieczeństwo na drodze prócz podstawowych systemów jak ABS i ESP, podnoszą również takie układy jak kontrola trakcji przy wszystkich prędkościach, elektroniczna kontrola stabilności, elektryczne wspomaganie układu kierowniczego, elektroniczne ograniczanie przechyłów, wspomaganie ruszania pod górę (Hill Holder), ogranicznik prędkości, automatycznie ściemniające się lusterko wsteczne, kontrola odległości z tyłu podczas parkowania wraz z wykrywaniem martwego pola i ruchu poprzecznego z tyłu (ParkSense) oraz kamera cofania (ParkView).



Do tego mamy czujniki deszczu i zmierzchu, lampy bi-ksenonowe z LED-owymi światłami do jazdy dziennej (lampy tylne to również LED-y). Za bezpieczeństwo bierne podróżujących Challengerem odpowiadają między innymi aktywne zagłówki, poduszka powietrzna kierowcy i pasażera, kurtyny powietrzne i punkty mocowania fotelika dziecięcego zgodne ze standardem Isofix.

Profanacja! V6 w Challengerze?

Moim zdaniem V6 SXT to nadal pełnoprawny Challenger. Wygląda tak jak cała reszta jego braci i nawet jeśli ma mniejsze chrapy na masce, to wciąż poruszanie się nim grozi wytykaniem palcami przez chłopaków z podwórka, czy też wodzeniem wzrokiem połączonym z cichymi westchnięciami mężczyzn, którym zabrakło odwagi na zakup tego typu auta.

Odwaga to chyba największa bariera jaką trzeba pokonać. Bo jeśli mówimy o cenie, to jak już wcześniej wspominałem, najtańszy Challenger kosztuje w USA około 32 500 USD, co przy obecnym kursie daje nam jakieś 134 000 PLN. Tak, u nas za podobne pieniądze kupimy sobie co najwyżej kompakta „made in EU” lub jakaś inna Korea. Na szczęście nasza „ukochana” Unia (i nie tylko ona) dba o to, żebyśmy się w takich muscle carach nie pozabijali (albo ich emisja CO2 nas nie podusiła), więc za sprawą podatków ten sam egzemplarz kosztuje u nas około 250 000 PLN, czyli prawie dwa razy więcej. Serio?

Cena 250 000 PLN to dopiero początek. Jak już wspominałem Challenger jest oferowany w niezliczonej wersji i edycji specjalnych. Na ten przykład R/T z kultowym silnikiem Hemi V8 5,7 (372 KM, 555 Nm, 250 km/h, koła 20x9,5”) to już koszt rzędu 340 000 PLN (to ten fioletowy na zdjęciu poniżej), a ten zielony SRT z silnikiem Hellcat 6,2 V8 Redeye Widebody z pakietem JailBreak (807 KM, 959 Nm, 327 km/h, 3,8 sek. do 100 km/h, emisja CO2: eee tam), z kołami 20x11 cali i żółtymi zaciskami Brembo (jeden z 20 sztuk oficjalnie zaimportowanych do Europy) kosztuje już uwaga... 800 000 PLN.



Z zakupem fabrycznie nowego Challengera trzeba się jednak pospieszyć i w zasadzie już teraz jesteśmy skazani na to, co znajdziemy na stoku u importera bowiem z końcem lipca 2023 roku produkcja obecnych generacji Challengera i Chargera niestety dobiegła końca. Rynek nie lubi pustki i za niedługo czas pojawią się następcy, ale podobno pod maskami nowej generacji muscle carów ze znaczkiem Dodge znajdziemy już „tylko” jednostki V6, plus zapewne coś mniej lub bardziej zelektryfikowanego.

Tak więc pamiętajcie, to prawdziwy Last Call dla tych aut "designed in Auburn Hills MI, assembled in Brampton, Ontario" (tu nie ma pomyłki, Challenger był produkowany w Kanadzie).

Za możliwość bliższego poznania Challengera SXT dziękuję firmie Hornet Exclusive z Wrocławia. Więcej zdjęć tego i innych aut z oferty Hornet Exclusive znajdziecie na Facebooku i Instagramie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz