Na MotoClassic bywam od lat. Może nie od pierwszych edycji tej imprezy, ale dobrze pamiętam jej wczesne lata. W bieżącym roku odbyła się 12 i chyba ostatnia edycja, którą postanowiłem odwiedzić. Dlaczego tak uważam napiszę jednak nieco później.
Festiwal, jak go nazywają organizatorzy MotoClassic, odbywa się jak co roku w jeden z ostatnich weekendów wakacji, na terenie Zamku Topacz. Znajduje się on w urokliwej podwrocławskiej miejscowości Ślęza, leżącej tuż obok autostrady A4, rzut przysłowiowym beretem od Bielan Wrocławskich.
Na zamku znajduje się muzeum motoryzacji, będące owocem pasji właściciela posiadłości, w skład której oprócz hotelu z restauracją i spa wchodzą również korty tenisowe, sporej wielkości staw z opcją popływania kajakiem i całe hektary łąk idealnych na niedzielne spacery. Wspomniane muzeum szczyci się największą w Polsce kolekcją aut marki Rolls-Royce i Bentley. Wydaje się więc, że miejsce to jest idealne do organizacji zlotu zabytkowych samochodów, który stał się cykliczną imprezą, swego rodzaju marką noszącą nazwę MotoClassic.
Na MotoClassic od zawsze można było spotkać auta z praktycznie każdego okresu historii motoryzacji, poczynając od przełomu XIX i XX wieku, a kończąc na latach 70. i 80. ubiegłego stulecia. Co cenniejsze egzemplarze prezentowano na trawniku będącym zamkowym dziedzińcem, a te mniej okazałe, czy też szukające na imprezie swoich nowych właścicieli, lokowano na rozległej łące znajdującej się za mostkiem. Jak już wspominałem, tereny okalające zamek są na tyle rozległe, że spokojnie mieszczą się na nim setki aut, które mogą być rozstawione bez ścisku i z dobrym dostępem dla publiczności i fotografów.
Ponieważ wydarzenie to szybko nabrało rozpędu i stało się popularne wśród miłośników motoryzacji, naturalnym było to, że swój wzrok skierowali w jego stronę lokalni dealerzy samochodów. O ile przed przymusową i na szczęście krótką przerwą związaną z pandemią auta nowe stanowiły jedynie tło dla głównych bohaterów zlotu, o tyle po powrocie do kalendarza obowiązkowych imprez motoryzacyjnych, mam nieodparte wrażenie, że to już nie jest to MotoClassic, które pamiętam.
Na głównym dziedzińcu rozgościli się praktycznie sami dealerzy marek luksusowych. Jednak nawet (zapewne) spore ceny za metr kwadratowy powierzchni nie powstrzymały ich przed jej zmarnowaniem. Dobrym przykładem była w tym roku ekspozycja Ferrari Polska, która ograniczyła się do postawienia stylowego kontenera dla VIP-ów i zaparkowano obok jednego i to na dodatek używanego egzemplarza tej kultowej marki. Sytuację ratowała ekspozycja kilku innych supercarów z kolekcji (czy może raczej oferty) LaSquadra, która jednocześnie jest przedstawicielem marki Ferrari na Polskę. Kapitalnym pomysłem było postawienie tuż obok Alpine A220 z 1968 roku, ale niestety zabrakło mi do pary ich nowej interpretacji w postaci AGTZ Twin Tail.
Oczywiście na dziedzińcu udało się zgromadzić o wiele więcej super- i hipercarów, choćby na stanowisku wspomnianej już LaSquadra, czy też w tradycyjnym „pierdolniku” Transportera, gdzie rządziły Chiron, LaFerrari i Diblo. Jednak ze względu na ich wartość i własność osób trzecich, oddzielono je od gawiedzi taśmami i mniej lub bardziej dyskretnym dozorem ochrony. Ma to oczywiście sensowne wytłumaczenie ponieważ gros ludzi w Polsce to niestety nadal przysłowiowe bydło, które nie szanuje czyjejś własności i pasji. Najlepiej obrazowało to stojące na łące i ogólnie dostępne Lambo Murcielago, na którego nadwoziu pokrytym warstwą pyłu (suchy sierpniowy dzień) widniały smugi i bohomazy będące autorstwa niezdyscyplinowanych bąbelków. Już kiedyś pisałem o tym jak ciężko jest niektórym z nas oglądać coś bez używania paluszków. Niestety nawet dorośli mają jeszcze sporo do nadrobienia w tym temacie. Żeby nie było, nie mam nic przeciwko dzieciom, w końcu sam mam dwoje, ale drodzy rodzice, na miłość boską panujcie nad swoimi pociechami i uczcie ich poszanowania czyjejś własności już od małego, bo czym skorupka za młodu nasiąknie, tym później mniej wstydu nam przyniesie. Przy okazji, w ostatniej wręcz chwili, organizatorzy dopuścili wejście na teren wydarzenia z psami. Jako byłemu posiadaczowi szczekającego czworonoga napiszę tylko, że nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby targać go na tego typu imprezę. No cóż.
W tym roku na MotoClassic brakowało mi również ekspozycji Maserati (nawet jeśli marka umiera), Lamborghini i McLarena (pamiętne P1 GTR sprzed roku). Najwidoczniej importerzy tych producentów uznali, że nie warto się tu pojawiać. Prawda jest taka, że impreza skierowana jest bardziej do przeciętnego Kowalskiego, który w ten sposób ma okazję zobaczyć (i broń boże, albo dzięki bogu nie dotknąć) auta swoich marzeń. Realny klient, tak zwany target, unika bowiem tego typu olimpiad i woli kontaktować się z dealerem w zaciszu jego atelier sprzedażowego (ładne określenie wymyśliłem, prawda?). Na oczach pryszczatych nastolatków z ajfonami w dłoniach lubią lansować się ci, których na te auta po prostu nie stać.
Z marek zgromadzonych pod namiotami na zamkowym dziedzińcu uwagę zwracało stoisko Land Rovera z pięknie odrestaurowanym Rangem pierwszej serii oraz oldskulowym krótkim Defem V8 Bespoke Balmoral Green.
Za plecami „Brytoli" rozstawiło się muzeum Horcha z niemieckiego Zwickau, które notabene zamierzam odwiedzić, z typowo nazi... niemiecką czarną otwartą limuzyną Horch 951 A Sedan Convertible. Nein, nein, nein!
Jak co roku nie zawiodło również Porsche Wrocław, pokazując nie tylko jubileuszowe 911 Turbo 50 Years, ale także kultowe 964 Turbo i restmoda w stylu 911 RSR 3.0 z ksywką „Bandzior”.
Tematem przewodnim tegorocznego MotoClassic była Tatra, ale na głównym dziedzińcu próżno było szukać aut tej marki (no może poza jedną skorupą do odbudowy). Kilkanaście klasycznych i kultowych „Taterek” ulokowano tuż obok, na mniejszej łącze między dziedzińcem, a mostkiem prowadzącym na błonia. Była to dla mnie największa atrakcja tegorocznego zlotu, a rozpiska z jakim modelem klasycznej Tatry mamy do czynienia skradła moje serce. Oczywiście swój namiot postawiło obok muzeum Tatry z czeskiej Koprivnicy, miasta które w swoim herbie ma automobil (kolejne miejsce warte odwiedzenia). Na koniec opisu łączki z Tatrami wspomnę jeszcze o surowym nadwoziu sportowego MTX-a V8 wykorzystującego swego czasu technikę Tatry 613, którego powstały bodajże całe 4 egzemplarze.
Lokalni wrocławscy dealerzy w tym roku zagarnęli jeszcze większy fragment dużej łąki, gdzie do niedawna stanowili raczej tło dla zebranych tam klasyków i byli powciskani gdzieś w obrzeża rozległego zielonego terenu. Sztucznie usypane wzgórze na lewo za kamiennym mostkiem, które w ubiegłym roku obsadzono gęsto zabytkowymi „landrynami” i Range'ami, zaatakowały w tym roku klony z gwiazdą na masce. O ile Duda Cars, jeden z lokalnych przedstawicieli Mercedesa od dawna ogranicza swoją obecność na MotoClassic do prezentacji oferty z działu Legends (z kapitalnymi AMG w klimacie „Miami Vice”), o tyle Wróbel, drugi wrocławski dealer MB, poutykał na wspomnianej wysepce prawie cały obecny line-up, z wyglądającym groteskowo, niczym torebka Louis Vuitton, SL-em Maybacha oraz podobnym do suma sedanem, a nie sorry, czterodrzwiowym coupe nowej generacji CLA na czele.
Dalej stały brzydkie kaczątka, a w zasadzie kijanki, z ohydną wręcz nową EV4 w sedanie (tak, to był sedan) i chińskie auta marek, o których jeszcze kilka lat temu przeciętny zjadacz chleba nie miał zielonego pojęcia. Z wiadomych względów nie zamierzam ich tu promować w jakikolwiek sposób.
Tuż obok natrafiłem na VAGi rozstawione bardzo szeroko, co niejako kontrastowało z klasykami poupychanymi tuż obok. Przykładowo dopiero gdzieś za nimi, na samym końcu rozległej łąki, praktycznie pod drzewami stanowiącymi jej granicę, upchnięto klasyki spod znaku Klasycznej Strefy Wrocław.
Tak samo postąpiono zresztą z fanami militariów. Kiedyś eksponowali oni swoje pojazdy w centralnej części terenu zielonego lub w zainscenizowanym obozowisku, a teraz wepchnięto ich gdzieś w głębokie krzaki tak, że niejedna osoba zapewne przeoczyła tą cześć wystawy.
Kolejną grupę „dealerów” stanowili handlarze specjalizujący się w autach egzotycznych. Nie oznaczało to, że ograniczyli się do pokazania aut pokroju Testarossy czy Countacha, ale większość ich ekspozycji zajmowały obecne, zdecydowanie świeższe i mniej niszowe auta. Może dla kogoś zobaczenie nowego Porsche, czy prawie nowego Ferrari to gratka, ale po imprezie o tej randze powinniśmy się spodziewać czegoś więcej, a jej charakter został w tym wypadku znacząco wypaczony.
Żeby jednak nie było tak pesymistycznie, to na pochwałę zasługuje spora ekspozycja Porsche Club Poland. Miłośnicy włoszczyzny, amcarów i aut z okresu PRL-u również mogli znaleźć coś dla siebie. Ja na przykład doceniłem obecność kilka fajnych Toyot z lat 70. (szkoda, że nie na stoisku dealera tej marki) oraz wyścigowych Audi z lat 80. ubiegłego wieku. Nie będę ukrywał, że uwielbiam takie klimaty.
W końcu należy też wspomnieć o muzeum Wena z pobliskiej Oławy, o którym muszę Wam napisać oddzielny artykuł, zaprezentowało nowe pozycje ze swojej kolekcji. Pierwszą była Syrenka z AMZ Kutno (nie pykło, jak z Izerą), a drugą kultowy Peel P50, którym sam właściciel muzeum ochoczo przemieszczał się po ścieżkach wokół całego zamku.
Niestety na tegorocznym MotoClassic odnotowałem aż trzy zdecydowane minusy.
Po pierwsze mydło i powidło. Mam tu na myśli całą masę stoisk handlowych mniej lub bardziej (chociaż w zasadzie to coraz mniej) związanych z motoryzacją. Z roku na rok zagarniają one coraz większy obszar terenu imprezy, a szczytem tegorocznego złego smaku było stanowisko firmy pogrzebowej z dwoma karawanami, których historia sięgała co najwyżej kilku lat wstecz.
Po drugie jedzenie i picie. Owszem, było kilka typowo street-foodowych opcji, ale zaproszono zdecydowanie zbyt mało food-trucków. Czekanie godzinę na frytki to szczerze mówiąc przegięcie, a już na sam widok tłumów wijących się w kolejkach przypominających głowy hydry skutecznie odbierał apetyt. Najbardziej przekichane mieli wspominani już wcześniej rodzice z bąbelkami, które nie mogły zrozumieć, że burgerek będzie gotowy za jakąś godzinkę, albo może i dwie.
Po trzecie dezorganizacja. W tym roku zmieniono dojazd i lokalizację głównego wejścia na teren imprezy. Rozumiem, że mieszkańcy wsi Ślęza mają przekichane przez te dwa dni w roku, ale przecież MotoClassic nie odbywa się tam od wczoraj, a developerka w tym rejonie z roku na rok nie tyle się rozmnaża, co wręcz pączkuje. Parking i wejście na imprezę zlokalizowano z tyłu, tam gdzie jeszcze rok wcześniej parkowały lawety na żółtych blachach (ach te zabytkowe patologie). Wszystko to miałoby nawet sens, gdyby nie fakt, że mniej więcej w połowie dnia wyjazd z tego parkingu stał się niemożliwy. Sam spędziłem w miejscu ponad godzinę, a pokonanie 2-3 kilometrów do asfaltu zajęło drugie tyle. Organizatorzy dali niestety ciała, zatrudniając do obsługi mało kompetentną firmę, której pracownicy widząc co się dzieje rozpłynęli się niczym kamfora, a jedyny twardy zawodnik, który miał odwagę stawić czoła tłumom, patrzył z założonymi rękoma i nikłym zainteresowaniem na to, jak zdesperowani ludzie biorą sprawy w swoje ręce, kierując ruchem na parkingu i w kierunku wyjazdu z niego. Tymczasem organizatorzy informowali w mediach społecznościowych, że przecież są aż trzy osoby kierujące ruchem na wyjeździe. Rzecz w tym, że na samej szutrowej dojazdówce, która prowadziła jednocześnie do i z kilku parkingów zlokalizowanych na ugorach i wykoszonych łąkach nie było nikogo. Szczerze mówiąc, nawet interwencja policji niewiele pomogła poza tym, że owi trzej muszkieterowie na wyjeździe mieli z kim pogadać. Żeby nie było, ta sama sytuacja powtórzyła się drugiego dnia imprezy, ale tym razem przy współudziale strażaków z lokalnego OSP, którzy przybyli z odsieczą.
Tak więc coraz mniejsza ilość prawdziwie historycznej motoryzacji, wszechobecna komercja i kulejąca organizacja powoli, ale skutecznie niszczą kolejną wspaniałą imprezę, jaką do niedawna było MotoClassic. Przypomina mi to historię zlotu tuningowanych ciężarówek MasterTruck, który z imprezy dla dosyć wąskiego grona zainteresowanych osób, na drodze rozmieniania się na drobne (motory, militaria, amcary, wrak race, samoloty i karuzele) i w połączeniu z brakiem jakiejkolwiek selekcji przyjmowanych ciężarówek (nudne auta i pijani drajwerzy), po kilku naprawdę tłustych latach stał się miejscem, które unikają osoby siedzące naprawdę głęboko w temacie modyfikacji ciężarówek, nie tylko z Polski, ale i z innych krajów Europy. Czy taki sam los czeka MotoClassic? Oby nie, ale obawiam się, że moje nadzieje są płonne. Dzisiaj mówię sobie „nigdy więcej”, ale jak będzie za rok to się okaże. Może przyjadę rowerem, albo hulajnogą?
Więcej zdjęć z MotoClassic 2025 znajdziecie na Instagramie.