piątek, 22 maja 2020

Miejsca: Turcja (nie tylko) zza kierownicy

W związku z charakterem mojej pracy mam okazję odbywać raz do roku służbowe wyjazdy do stolicy Turcji i jej okolic. W związku z tym iż odważyłem się poruszać po tym kraju wynajętym samochodem, postanowiłem podzielić się z Wami swoimi obserwacjami poczynionymi podczas trzech ostatnich, corocznych wizyt w tym kraju. Jeśli chcecie poznać Turcję inną niż oglądana z punktu widzenia kurortu wakacyjnego z dużym naciskiem na aspekty moto to śmiem twierdzić, że bardzo dobrze trafiliście.

Zacznijmy więc od odpowiedzi na pytanie, czym jeździ Turcja?

Jeśli chodzi o transport publiczny, to w Turcji dominują dwa podstawowe jego typy: Dolmusze i żółte Taksi (oryginalna pisownia). Dolmuszami nazywa się zabawne (przynajmniej dla nas), malutkie autobusiki najczęściej lokalnej produkcji, takich „znamienitych” marek jak Tofas, Otoyol, czy też Pema. Ich cechą charakterystyczną jest fioletowe, najczęściej ledowe podświetlenie wnętrza i zaparowane o tej porze roku szyby, co wynika z permanentnego przepełnieniem tychże pojazdów, zwłaszcza w godzinach porannego I popołudniowego szczytu komunikacyjnego.

W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję pogodową (dygresja nr 1). Otóż jak na początek zimy, to na tureckim pograniczu Europy i Azji panuje raczej wczesnojesienna (według naszych standardów) pogoda z temperaturami powyżej 10, a czasem i 20 stopni Celsjusza. Z tego co się dowiedziałem od „lokalesów”, latem potrafi przygrzać nawet do powyżej 45 stopni w ciągu dnia, a oni muszą z tym żyć i na dodatek jeszcze jakoś pracować. Oczywiście wszędzie mamy zainstalowane urządzenia klimatyzujące, ale i tak usłyszałem, że nawet pięć pryszniców branych w ciągu jednego dnia może się okazać zbyt mało, żeby zachować względną świeżość ciała i ducha.

Wróćmy jednak jeszcze na moment do Dolmuszy. Te lokalnej produkcji rządzą raczej na prowincji.

Zanim jednak to zrobimy, pozwolę sobie na kolejną dygresję (dygresja nr 2). Prowincją bowiem nazywa się w tym rejonie Turcji powiedzmy 200-tysięczne miasto, które przy około 18-milionowym Stambule uważane jest przez niektórych wręcz za wioskę. Stambuł można spokojnie nazywać „citi”, podczas gdy taka 200-tysięczna prowincja to co najwyżej „town”. Co ciekawe, wiele osób żyje w Stambule, a pracuje w rozlokowanych wokół strefach przemysłowych, często oddalonych nawet o 100 kilometrów od tej metropolii. Wolę nie wiedzieć, ile czasu tracą oni w codziennych korkach, skoro pokonanie autem 100 km z jednej z takich stref na drugą, azjatycką stronę Stambułu zajęło nam podczas popołudniowego szczytu jakieś 3 godziny. Druga rzeczą jest fakt iż pracownicy biurowi „wysiadują jajka” w firmie z reguły pomiędzy 9 rano, a 18 popołudniu robiąc sobie niezliczoną ilość przerw na „czaja”, czyli herbatę. Po powrocie zaś do domu i zjedzeniu kolacji często siadają z powrotem do komputera pracując do północy, albo i później. Ba, niektórym wystarcza wręcz godzina snu na dobę. Maszyny jakieś, czy co? Ciekawostką dla nas może być również system pracy zmianowej w tureckich fabrykach. Spotka się tam nieco innym podział zmian, niż zwyczajowo przyjęty u nas. Podczas, gdy u nas zmiany zaczynają się o 6, 14 i 22, w Turcji popularny jest podział 8, 16, 24.

Wróćmy jednak do Dolmuszy (kolejny już raz). Otóż w większych aglomeracjach miejskich ich rolę pełnią typowo europejskie busy powstałe na bazie takich „dostawczaków” jak Renault Master, Mercedes Sprinter, Ford Transit, czy też Fiat Ducato. Noszą one w wielu przypadkach dumny napis na tylnych drzwiach „Okul Tasiti” (autobus szkolny) nawet, jeśli nie ma w środku ani jednego dziecka. W samym Stambule są ich wręcz tysiące. Popularność tych konkretnie modeli może wynikać chociażby z faktu, że wiele aut tego typu jest produkowanych w Turcji. Turcja ma u siebie fabryki takich potentatów jak Ford, Fiat, Toyota, Honda, Renault i Kia, z których większość wyprodukowanych aut trafia na rynki całej Europy. Turcja stała się w ostatnim czasie, zwłaszcza w związku ze swoim położeniem geograficznym i konfliktami “u bram”, nieco mniej atrakcyjnym terenem do inwestowania. Więcej o tureckim rynku motoryzacyjnym możecie przeczytać tutaj.

Z opisanego powyżej powodu wynika również to, jakie auta “mniejszego kalibru” można spotykać na tureckich drogach. Jeśli chodzi o typowe i małe auta dostawcze, to „rządzą” oczywiście rodzime produkcje, takie jak chociażby Ford Transit i jego mniejszy “brat” Transit Connect, Fiat Fiorino i Doblo, Citroen Berlingo oraz Renault Kangoo.

Wymienione wyżej marki uzupełniają standardowy widok tureckiej ulicy, pełnej aut osobowych takich producentów jak Fiat (wraz z Alfa Romeo), PSA, Renault, Hyundai i Toyota. W mniejszych ilościach spotkać można osobowe Fordy, Ople, Chevrolety oraz Volkswageny i Skody. Dacia, która częściowo “ukrywa” się pod logo Renault zdobyła już chyba na dobre turecki rynek, a kolejna marka ustawiająca się w kolejce po swój “kawałek tortu” to znana z naszej części Europy Skoda (mowa tu zwłaszcza o Octavii i Kodiaq). Co ciekawe znana u nas Dacia Logan występuje w Turcji jako Renault Symbol (test), co ma dawać namiastkę większego prestiżu od chociażby hatchbacka Sandero i Logana kombi, które są sprzedawane w Turcji dla odmiany ze znaczkiem Dacia na masce.

Prócz tego nadal występują przedstawiciele starej tureckiej szkoły motoryzacyjnej, czyli Tofasy (czytaj Tofaszy), będące drugim życiem wycofanych z Europy modeli Fiata. Od wzorowo zachowanych i zadbanych egzemplarzy, poprzez tuningowane we wschodnim stylu “rakiety”, aż po kompletne ruiny jadące na przysłowiowe „słowo honoru”. Obrazu klasyki na ulicach europejskiej części Turcji mogą dopełnić spotykane tam jeszcze Łady, i jej modele od Żyguli po Samarę, w stanie podobnym jak Tofasy, z większym naciskiem na ruiny i “druciarnie”.

Jeśli chodzi o formę nadwozia i kolor spotykanych najczęściej w Turcji aut, to dominują (a jakże) sedany w kolorze białym, srebrnym i ewentualnie czarnym. Czerwień, czy zieleń to już prawdziwa ekstrawagancja. Przypomina mi to paletę kolorów, jaką można spotkać wśród aut w krajach bliskiego wschodu. Bliskość tych rejonów i niewątpliwie ciepły klimat zapewne wpływają znacząco na preferencje zakupowe mieszkańców tego kraju. Druga rzecz, to usunięcie szkody komunikacyjnej, o którą w tak zatłoczonej części kraju wcale nie jest trudno, jest po prostu tańsze w białym aucie, co prawdopodobnie przekłada się również na wysokość składek obowiązkowego ubezpieczenia drogowego.

Oczywiście istnieją na tamtejszym rynku również marki premium. Chociaż są w zasadzie tylko trzy: Audi, BMW i Mercedes. Zamiłowania Turków do niemieckich “luksusów” nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. W sumie do tego grona można jeszcze by podciągnąć VW z jego Golfem i Passatem, których posiadacze ewidentnie lansują się na ludzi nieco lepiej sytuowanych niż statystyczny Turek. Dziwić może jedynie fakt, że przez czas mojej obecności w tym kraju nie widziałem tam ani jednego Lexusa i chyba tylko po jednym Range Roverze, Volvo i amerykańskiego Chevroleta.

Podsumowując typową turecką ulicę należy jeszcze wspomnieć o częstokroć przeładowanych (co widać już gołym okiem) ciężarówkach o widocznym budowlanym (czytaj wytrzymałościowym) powinowactwie. Czy to nowszej generacji ciężarówki MAN TGX, zapewne z edycji specjalnie przygotowanej na „cięższe” rynki zwanej World Wide, czy też lokalnie produkowany Mercedes Axor muszą mieć podwyższone zawieszenie i wzmocnienia podwozia. Fakt ten nie powinien nikogo dziwić, biorąc również pod uwagę na przykład owce wolno pasące się na nasypie tuż przy autostradzie, czy też wyrwy w poprzek drogi pojawiające się znikąd i nijak nie oznakowane. Bo i po co?

Oprócz dwóch typów wymienionych powyżej ciężarówek, możemy spotkać w Turcji dużo specyficznego dla tego rynku “gruzu” w postaci ciężarówek Ford Cargo i marki BMC. Ot i cała specyfika tureckiego rynku.

No dobrze, ale nie wspomniałem jeszcze szerzej o taksówkach „Taksi”. Otóż pewnie z 90% taksówek w Turcji to Fiaty Albea, Linea i w końcu Aegea. Pod tą ostatnią nazwą kryje się znane u nas Tipo w wersji sedan. Widziałem jeszcze mniej liczne przypadki Dacii / Renault Logan / Symbol i Hyundaia. Naprawdę nieliczne. Oczywiście miałem się okazję przejechać jedną z tych taksówek. Przy typowej azjatyckiej „zawodzącej” muzyce i rzęsistym deszczu dotarłem nią z hotelu do lotniska dwa razy szybciej niż zdrowy rozsądek by podpowiadał.

Przejdźmy więc płynnie do zasad (albo ich braku) obowiązujących w tureckim ruchu drogowym.

Powiem wprost: rządzi klakson i silniejszy, a raczej bardziej zdeterminowany. Hamulec jest na szarym końcu w hierarchii, a jak już zdecydujemy się go użyć to tak, żeby pasażerom ostatni posiłek podszedł pod samo gardło. O dziwo pomimo nadzwyczaj częstego używania klaksonu, nie spotkałem się z ani jednym objawem drogowej agresji, znanej ostatnio chociażby z naszej codzienności. Wygląda to tak, jakby kierowcy wyżywali się naciskając sygnał dźwiękowy, klnąc przy tym soczyście pod nosem i dalej brnęli w niekończącej się rzece samochodów. Nie wiem czy to prawda, ale słyszałem że w Turcji można legalnie trąbić do woli, ale tylko do godziny 22. Potem jest to zakazane.

Skoro zahaczyliśmy już o posiłki, to pora na jeszcze jedną dygresję poza motoryzacyjną (dygresja nr 3).

Turcję pokochałem na pewno za ich kuchnię. Oczywiście prym wiodą przesłodkie desery, takie jak chociażby kandyzowane i podawane na różne sposoby owoce, czy też baklawa (http://turcjawsandalach.pl/content/baklawa), słodka aż do obrzydzenia, podawana na zimno lub na gorąco i dostarczająca nam pewnie z 1000 kalorii w dwóch kęsach. Kolejną rzeczą, która mi się spodobała to celebracja spożywania jogurtu, który można dostać tam w formie od prawie płynnego Ayrana do takiej, którą można spokojnie kroić nożem oraz bardzo szeroki asortyment dostępnych rodzajów sera. O spożywaniu herbaty już wspominałem., ale do tego dochodzi kawa po turecku w trzech poziomach słodkości (nie mylić z kawą parzoną naszym sposobem) oraz takie rarytasy dla podniebienia jak Sucuk, czyli pikantna kiełbasa z mielonej wołowinySalgam, czyli sok z kiszonej marchwi i rzepy, czy też odjechane kompozycje surówek, np kukurydza z miętą, orzechy włoskie ze szczypiorem, itp. Dosłownie niebo w gębie.

No ale może jednak napiszę w końcu coś na temat ruchu drogowego w Turcji?

Zacznijmy więc od zachowań i traktowania pieszych na drogach. Otóż pieszy na pasach nie ma w żadnym wypadku pierwszeństwa. Ba, należy wręcz na niego trąbić, żeby się pospieszył, nawet przez ułamek sekundy nie zdejmując nogi z gazu. Inna rzecz, że piesi „łażą” gdzie chcą, a szczytem ich beztroski (czy może raczej bezmyślności) była dla mnie kobieta z dzieckiem prowadzonym za rękę, która przemierzała w poprzek czteropasmową drogę z dala od jakiegokolwiek przejścia dla pieszych. Co ciekawe w wielu miejscach przejść takich po prostu nie ma wcale i przechodzi się tam przez jezdnię gdzie popadnie. Do tego pewnym “smaczkiem” była horda handlarzy sprzedająca lokalne precle, wodę, chusteczki, banany I co tam dusza zapragnie, spacerując pomiędzy autami powoli sunącymi w korku na czteropasmowej drodze szybkiego ruchu okalającej centrum Stambułu. To że wielu z nich miało jeszcze dobre kilka lat do osiągnięcia pełnoletności to już druga rzecz. Niemiłe doświadczenie bycia pieszym spotkało mnie już podczas pierwszych odwiedzin Turcji, gdy to zaraz po przekroczeniu bramy lotniska musiałem salwować się ucieczką przed „szalonymi taksiarzami” w żółtych Fiatach, którzy nie wyglądali na takich co to lubią używać środkowego pedału w swoich bolidach z szachownicą po bokach.

Na szczęście pieszym byłem tylko do momentu dostania się na parking przy lotnisku, gdzie czekało auto z wypożyczalni. Początkowo byłem przekonany, że dam sobie spokój z jazdą po Stambule i okolicach, bo nerwowo tego nie wytrzymał, ale jak to mawiają: “do odważnych świat należy”. Co prawda aż tak źle wbrew pozorom nie było, ale co też takiego dzieje się na tamtejszych ulicach dowiecie się czytając dalej ten wpis.

Specyficzną pozycję w hierarchii tureckiego moto świata zajmują motocykliści. Ci bez żadnych obaw pozwalają sobie jeździć bez kasku, jeździć wzdłuż chodników, po pasie awaryjnym autostrady (wyprzedzając w ten sposób nawet radiowóz policji), czy też przemieszczać się po zmroku bez uruchomionych świateł. W końcu po to są lampy na ulicach, żeby nie marnować mocy swojego “rumaka”. Horror powiecie? Dodam tylko, że kamizelkach odblaskowych słyszeli tam chyba tylko policjanci. Co jednak ciekawe, według mniej lub bardziej oficjalnych raportów wypadkowych, w przeliczeniu na ilość mieszkańców Turcja wypada lepiej od Polski…

Jeśli zaś chodzi o pełnowymiarowe samochody, to w ciągu tych kilku dni udało mi się zaobserwować wiele zaskakujących zachowań. Zaskakujących, bo po pierwsze żywo przypominających nasze „dzikie” obyczaje drogowe, a po drugie na nowo definiujących znane nam przepisy ruchu drogowego.

Co mi przypomniało Polskę? Po kolei.

Dolmusz przejeżdżający skrzyżowanie na czerwonym świetle. Widocznie rozkład jazdy go gonił, bo kierowca przystanął przed sygnalizatorem, ale stwierdził najwyraźniej, że da radę i sobie pojechał. Oczywiście radę dał.

Normą w Turcji jest jazda po obszarze wyłączonym z ruchu. Gdy kończy się pas, nikt nie zwraca uwagi na to, żeby z niego zjechać, skoro za skrzyżowaniem jakoś się wpasuje w ciąg aut. Taka ich wersja zamka błyskawicznego. Na drogach dwupasmowych normą jest zaś jazda lewym pasem, wyprzedzanie prawym, poganianie długimi i klaksonem oraz blokowanie dwóch pasów w momencie pojawienia się jakiegoś problemu na drodze. Ponadto jak jedzie sobie karetka na sygnale, to dobrze się podczepić jej na ogonie. Przez komórkę można sobie gadać do woli podczas jazdy, pisać sms-y z resztą też. Nikt za to nie goni, chociaż oficjalnie jest to zakazane.

Wracając do notorycznie używających lewego pasa, to w Turcji istnieje nawet pojęcie jazdy „na scyzoryk”, które to dotyczy umiejętności wyprzedzania aut jadących na dwóch pasach ze zmieniającymi się cyklicznie prędkościami, czyli takimi które systematycznie to oddalają się od siebie, to się do siebie zbliżają. Spryciarze z tych Turków, albo po prostu radzą sobie ze swoimi realiami do perfekcji.

Na poboczach dróg, nawet w centrach miast (może lepiej napisać miasteczek) można znaleźć także stada porzuconych ciężarówek i Dolmuszy. Widocznie ich kierowcy właśnie skończyli pracę i poszli do domu. Tak pozostawione pojazdy często wręcz tamują lub znacząco utrudniają przejazd i jakoś nikt na to uwagi nie zwraca. Nikomu to najwidoczniej nie przeszkadza.

W warsztatach mechanicznych I blacharskich często zlokalizowanych na parterze budynków mieszkalnych, przy szeroko otwartych drzwiach wyklepuje się wraki po naprawdę poważnych dzwonach. Do warsztatów tych można wejść prosto z ulicy. Nota bene wiele ulic przypomina złomowiska lub punkty segregacji odpadów, mimo iż obok stoją dopiero co oddane do użytku nowoczesne bloki mieszkalne. Szczytem był dla mnie pięciogwiazdkowy hotel w Stambule, po którego drugiej stronie ulicy był zlokalizowany parking przypominający stację demontażu i złomowania pojazdów. Piękne widoki mieli goście z okien oraz umieszczonego w połowie wysokości hotelu zewnętrznego basenu.

Dygresja nr 4: z basenu tego nikt o tej porze roku oczywiście nie korzystał, co zarządcy hotelu nie przeszkadzało w utrzymaniu wody w czystości i pełniej gotowości do przyjęcia gości. Morsów chyba. Swoją drogą śmiem twierdzić, że Turcy to jednak zmarzlaki. Zimą mają 10 stopni powyżej zera, a ogrzewanie w biurach odkręcają pod 30. Wielkie zimno zaczyna się poniżej 5 stopni, a na wieść, że w Polsce zdarza(ło) się i 25 stopni poniżej zera, przeszywa ich dreszcz zimna, nawet przy wspomnianych 30 stopniach w biurze.

Co mnie jednak zaskoczyło?

Całkowitym zdziwieniem uraczyła mnie lokalna policja, która musiała czekać z włączonymi sygnałami na zielone światło, bo nikt nie kwapił się do jej przepuszczenia. Swoją drogą, mając wokół jezdni 40-centymetrowej wysokości krawężniki też bym się nie kwapił. Ciekawiło mnie, jak niektórzy otwierają drzwi parkując praktycznie kilka centymetrów od tych krawężników. Wysiadają drugą stroną, czy przez okno? Później jednak zauważyłem, że policja w ruchu ulicznym zawsze używa sygnałów świetlnych, także jeśli nie prowadzi interwencji. Prewencja “level master”.

Kolejny turecki specyfik klimatyczny to stacje benzynowe. Nie ma na nich jasnego określenia kierunku ruchu, nie ma anu wjazdu, ani wyjazdu. Oba kierunki są dozwolone i używane nad wyraz dowolnie przez kierowców.

Można także zaparkować, czy wręcz porzucić swój pojazd na środku wyjazdu z hotelowego parkingu. W końcu jest jeszcze wjazd, więc niech inni sobie radzą, cofają, kombinują. Oczywiście bardziej wypasione hotele mają zatrudnionych podjazdowych “popędzaczy”, ale to już w przypadku minimum 5 gwiazdek przy nazwie.

Jeśli chodzi o warunki techniczne używanych pojazdów, to z przodu auta możesz mieć tyle świateł ile zechcesz, chociażby i 6, a z tyłu nie musisz ich mieć wcale lub nie czyścić ich wcale. W sumie to po co one komu? Do tego melodyjny klakson i jesteś „cool gangsta in da city”.

Sygnalizacja świetlna jest podobna do stosowanej u nas. Z tym, że czasami ogranicza się tylko do bocznych małych sygnalizatorów, które należy obserwować przez boczne szyby samochodu. Najciekawsze jest jednak funkcjonowanie sygnalizacji w nocy, gdy ruch robi się nieco mniejszy. Otóż w naszym kraju standardem jest uruchamianie pulsującego światła żółtego i wdrożenie zasad ruchu obowiązujących na skrzyżowaniach bez sygnalizacji świetlnej. Otóż w Turcji zauważyłem że nocą żółte światło „miga” na drodze z pierwszeństwem przejazdu, zaś na podporządkowanej pulsuje czerwone. Oczywiście oba sygnały uprawniają do wjazdu, ale jednocześnie w prosty sposób regulują pierwszeństwo przejazdu. Z tym, że również samo pierwszeństwo przejazdu na popularnych w Turcji rondach nabiera nowego znaczenia. W Polsce w większości przypadków pojazd znajdujący się na rondzie ma pierwszeństwo. W Turcji jest odwrotnie, to wjeżdżający na rondo ma prawo jechać bez zatrzymywania się. W rzeczywistości jednak każdy uważa na każdego, wszak nie można być pewnym, czy za kierownicą auta będącego już na rondzie nie siedzi Europejczyk, zwłaszcza w naszej części Turcji. Co najciekawsze wszystkie te specyficzne zasady działają i nie zauważyłem jak dotąd żadnego większego wypadku spowodowanego tą ewidentną swobodą w pojmowaniu zasad.

W samym zaś Stambule miałem nieprzyjemność uczestniczenia w popołudniowym szczycie na głównych szlakach komunikacyjnych łączących europejską część miasta z azjatycką. Problemem tej metropolii są tylko trzy mosty łączące oba brzegi Bosforu, które to generują gigantyczne korki na czteropasmowych drogach idących w poprzek tego miasta. Czasami miasto to jest tak permanentnie zakorkowane, że zbawienny okazuje się handel obnośny pomiędzy pasami ruchu. Jak już wspominałem, stojąc w korku można sobie zjeść tamtejszego precelka, banana, a nawet rybkę. Chociaż osobiście bałbym się coś nabyć cokolwiek tą drogą i spożyć. W ogóle bałbym się otworzyć okno, żeby nie zadławić się spalinami. Zastanawia mnie, czy i jak to miasto radzi sobie ze smogiem, który przecież musi gdzieś się kumulować. W Turcji popularny jest autogaz LPG, którego to słodkawą woń czułem w ustach mimo przebywania chociażby w klimatyzowanym wnętrzu taksówki napędzanej tego rodzaju paliwem.

Jakieś trzy lata temu oddano do użytku tunel łączący oba kontynenty. Jest to bodajże najgłębszy tunel świata, który sięga 100 metrów poniżej poziomu morza, tak aby duże statki pełnomorskie spokojnie mogły pokonywać cieśninę Bosfor. Co ciekawe w tunelu tym są zainstalowane nadajniki, dzięki którym nie tracimy fal radiowych, komórki nadal działają, a GPS nie traci sygnału. Po obu stronach tunelu zauważyłem posterunki policji obłożone kuloodpornymi tarczami, opancerzonymi samochodami i policjantami (czy może żołnierzami) z długą bronią, kominiarką i uniformem bojowym. Ot taka specyfika tej części świata.

Drugim problemem Stambułu, który bardzo rzucił mi się w oczy są sfory bezpańskich psów wałęsające się po mieście, nawet w jego hotelowo-biznesowych rejonach. Co ciekawe psy te nie są agresywne wobec ludzi, w zasadzie schodzą one ludziom z drogi. Wiele z nich jest zarejestrowanych (klipsy na uszach) i wysterylizowanych, więc jak dla mnie niech sobie są. Ich sprawa. Zabawnie jednak wyglądał widok kierowcy spożywającego ciepły posiłek odgrzany w komorze silnika swojego Dolmusza tuż pod hotelem 5-gwiadzkowym. Cóż, taka specyfika.

Wracając jednak do korków, to ciekawą sytuację zaobserwowałem przy bramkach na drodze szybkiego ruchu. Tak, w Turcji jest system opłat za drogi I to najfajniejszy chyba jaki dotąd spotkałem. Bez szlabanów, bez zbytniego spowalniania ruchu. Ot wystarczy przejechać nieśpiesznie przez bramkę, na której to kamera odczyta naklejkę umieszczoną na przedniej szybie, a system uszczupli konto o określoną kwotę, pokazując jeszcze przed odjazdem, ile kierowcy zostało “w portfelu” (jeśli dokonał przedpłaty oczywiście). Nawet jeśli konto jest zerowe, to opłata zostaje pobrana „na minus”, a kierowca ma ileś tam dni na zasilenie debetu. Naprawdę fajne rozwiązanie.

Zanim jednak dojechaliśmy do bramek, urzekł mnie turecki rodzaj „zamka błyskawicznego”. Otóż Turcy, mając przed bramkami powiedzmy cztery pasy, samozwańczo tworzą przynajmniej sześć „potoków” aut, które przed bramkami łączą się na zasadzie, kto bardziej zdeterminowany, ten wjeżdża. Każdy tam trąbi na każdego, a samochody jadą na przysłowiowe lusterka. Obowiązuje jedna, prosta zasada: rusza ktoś przed tobą jedziesz i ty, bo jak nie to ktoś z lewej lub z prawej cię uprzedzi i wykorzysta powstałą lukę. Wygląda to naprawdę przerażająco, ale o dziwo nie dochodzi tam do żadnych stłuczek, chociaż nieraz naprawdę bywa blisko. Ogólnie wracając do tematu bezpieczeństwa na tureckich drogach, to w ciągu w sumie kilkunastu dni spędzonych na tureckich drogach widziałem tylko jedną, może dwie sytuacje zatrzymania kierowcy przez policję i jedną, góra dwie niegroźne stłuczki I nic poza tym.

Podobne zasady ruchu panują w ścisłym centrum Stambułu. To naprawdę metropolia, ale wokół starego miasta rozlokowany jest system piętrowych parkingów, na których spokojnie znajdzie się miejsce dla swojego auta. Co więcej parkowanie tam nie należy do drogich, za blisko 4 godziny postoju w ścisłej okolicy starego miasta (między mostem Galata, a wieżą Galata) zapłaciliśmy równowartość 7 złotych. Co prawda nawet na parkingach piętrowych stoi się w korku do wjazdu I do wyjazdu, ale jak już wspominałem dla każdego znajdzie się miejsce.

Stambuł to prawdziwy tygiel kulturowy, podczas wieczornego spaceru możecie usłyszeć języki z całego świata. Z mojej obserwacji przestrzegam Was jeszcze przed tramwajami, które w obrębie starego miasta mają torowiska często graniczące lub współdzielone z chodnikiem i to raczej pieszy ma uważać na nie zawsze wolno jadące podwójne tramwaje, a nie ich motorniczy. Pamiętajcie o tym. W Stambule jest również szeroko rozwinięta sieć promów osobowych I samochodowych. Niestety jak dotąd nie było mi dane skorzystać z ich usług, ale patrząc na ich ruch, czy wręcz chaotyczne wyścigi po wodach otaczających I dzielących Stambuł śmiem twierdzić, że to co spotykamy na drogach spotkać możemy również na wodzie.

To mniej więcej byłoby tyle z moich spostrzeżeń z pobytu w Turcji. Może spoza motoryzacyjnych spostrzeżeń warto wspomnieć jeszcze o tym, że ludzie tam są naprawdę mili. Nie twierdzę, że zawsze szczerzy i prawdomówni, ale mili. Nawet jeśli chcą cię oszukać (uważajcie na pucybutów gubiących szczotkę idąc przed wami). Ogólnie Turcy dbają bardzo o bezpieczeństwo siebie i swoich gości. W każdej firmie i hotelu, a nawet w centrach handlowych na wejściu są ustawione bramki wykrywające metal I skanery bagażu podręcznego. Jeśli jednak jesteś obcokrajowcem lub po prostu wzbudzasz zaufanie, ochrona czasami z uśmiechem na twarzy pozwoli ci przejść bez dodatkowej kontroli, nawet po uruchomieniu sygnału przez wspomnianą bramkę. Co zaś się tyczy samej ochrony i obsługi, to jest jej tam wszędzie bez liku, nie tylko w hotelach czy też restauracjach. Nawet w aptece, do której byłem zmuszony raz zajrzeć było więcej osób z obsługi niż klientów.

Jeśli zastanawiacie się jaką walutą warto operować w Turcji, a nie chcecie z jakiegoś powodu płacić kartą to powiem wprost: dolarami amerykańskimi i euro zapłacicie naprawdę wszędzie. Spotkałem się nawet z tym, że płacąc w dolarach otrzymywałem upust w porównaniu ze stawką w lirach tureckich. Należy jednak brać pod uwagę, że resztę, najczęściej drobną kwotę otrzymamy raczej w lokalnej walucie, a kupując tak kilka rzeczy można uzbierać niemały zapas, z którego wymianą po powrocie do kraju może być problem. Jako rozwiązanie proponuję wydanie drobnych w automatach z napojami, które spotkać można na każdym kroku, a picie jak wiadomo przyjacielem człowieka spragnionego jest.

Na sam koniec wspomnę tylko o podobieństwie naszych języków, które nawet miejscowych zaskakiwało. Oto kilka przykładów pol. / tur.: faktura / faktur, kasa / kasa, taxi / taksi, lider ekipy / ekip lider. Zastanawiające, nieprawdaż?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz